Mogłoby się zdawać, że dobry film to taki, który zyskał rozgłos, o którym pisze się recenzje i opowiada znajomym. Tymczasem rynek filmowy jest tak przesycony, że są produkcje, o których niewiele się mówi, a mimo to uchodzą za klasykę gatunku.
Dobry film nie zawsze spotyka się z zasłużoną uwagą szerokiej widowni. Zdarza się jednak, że produkcja, która nie była przebojem kasowym, z czasem urasta do rangi kultowej. Pokusiłam się o stworzenie listy takich obrazów, starając się, by każdy reprezentował odrębny gatunek.
„Brazil” (1985)
Jedno z najważniejszych osiągnięć Terry’ego Gilliama – mistrza fantastyki i absurdu, twórcy „12 małp” oraz „Monty Pythona i Świętego Graala”. „Brazil” miał być wariacją na temat powieści „1984” George’a Orwella, ostatecznie jednak przeszedł tyle zmian, że wyszło coś… niezrównanego!
Urzędnik Sam Lowry to mały trybik w ogromnej zardzewiałej machinie totalitarnego zbiurokratyzowanego państwa przyszłości. Stara się pokornie wypełniać wszystkie nałożone nań obowiązki, ale pewnego dnia – gdy zauważa błąd w dokumencie, którego skutkiem było aresztowanie niewinnej osoby – postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Szlachetny czyn Sama wywołuje lawinę zagadkowych wydarzeń. Okazuje się, że drobna pomyłka jest w stanie ruszyć z posad molocha na glinianych nogach.
„Miasteczko Pleasantville” (1998)
Nastoletni David jest wiernym widzem serialu o idealnym życiu prowincjonalnego miasteczka Pleasantville, którego mieszkańcy żyją w szczęściu i dostatku. Pewnego dnia, za sprawą tajemniczego pilota do telewizora, nasz bohater i jego siostra Jennifer przenoszą się w czasie i przestrzeni, lądując w filmowym miasteczku. Rodzeństwo chce tchnąć życie w sterylnie czyste i do znudzenia spokojne miejsce, ale jednocześnie sieje zamęt w duszach uprzejmych i zawsze przewidywalnych bohaterów serialu. Odmienione miasto płaci rodzeństwu tą samą monetą… Jest w tym filmie coś z „Czarnoksiężnika z Oz”, „Alicji w krainie czarów”, „Mrocznego miasta” i „Truman Show”.
„Życie jest piękne” (1997)
Dramat wojenny z elementami komedii. Akcja rozgrywa się we Włoszech w latach II wojny światowej. Do obozu koncentracyjnego z powodu żydowskiego pochodzenia trafiają Guido Orefice i jego mały syn Giosue. Żona Guido – Włoszka – dobrowolnie podąża w ślad za bliskimi. W obozie ojciec mówi synowi, że wszystko, co się wokół dzieje, to tak naprawdę wielka gra, w której główną
nagrodą jest prawdziwy czołg. Zabawa polega na tym, by za wszelką cenę nie trafić w ręce obozowych strażników… Ojciec robi wszystko, by syn uwierzył w jego opowieść i pozostał przy życiu. Piękna opowieść o Holocauście, inna niż wszystkie, bo oryginalna i nierzeczywista.
„Oczy bez twarzy” (1960)
Choć nie jestem fanką horrorów, ten wyróżnię. Fanom solidnego straszenia nie polecam, ale koneserom filmowej klasyki gorąco rekomenduję. Mimo że film został nakręcony przeszło pół wieku temu, ogląda się go jednym tchem. Nieznani sprawcy porywają i zabijają Christiane, córkę chirurga Génessiera. Zdruzgotany ojciec organizuje pogrzeb dziewczyny. Prawda jest jednak taka, że Christiane tak naprawdę żyje, tylko jej twarz została zmasakrowana w wypadku drogowym. Ojciec od miesięcy usiłuje ją zrekonstruować. Asystentka chirurga Louise wabi w pułapkę młode kobiety, które padają ofiarą szalonego doktora… Znakomita produkcja Georges’a Franju, która z racji swojej metryki mogła umknąć uwadze miłośnikom filmów grozy.
„Hiroszima, moja miłość” (1959)
Listę zamyka melodramat „Hiroszima, moja miłość”. Na swoje czasy był to bardzo odważny film, i to pod względem zarówno formalnym – ze względu na brak linearności narracji – jak i tematyki, którą poruszał. Francuska aktorka przyjeżdża do Japonii na plan zdjęciowy i zawiązuje romans z Japończykiem. To główny wątek filmu, ale nagle widz doświadcza dysonansu poznawczego – para obsypuje się pocałunkami, rozmawiając o wybuchu jądrowym. Kobieta opowiada, co widziała w muzeum i szpitalu, a widz ogląda autentyczne kadry z tamtego okresu. Za chwilę widzimy naszą parę w pościeli. I znowu kronika filmowa. O czym więc jest „Hiroszima, moja miłość”? O potwornościach wojny jądrowej? Raczej nie. Hiroszima jest tylko tłem dla historii bohaterów filmu, symbolem minionej wojny. Rozumiemy to nieco później, gdy nadchodzi poranek, a wraz z nim banalne rozmowy o miłości. „Jutro wylatuję, już nigdy więcej się nie zobaczymy”. „Kocham cię. Nie odchodź”. „Ja też cię kocham, ale muszę wracać”… Smutna historia o miłości, pamięci i wspomnieniach.
A jakie filmy ty uważasz za niezasłużenie zapomniane?
Sprawdź również: Muzyka łagodzi obyczaje. Czy na pewno? Jak działają na nas melodie?